Kiedy podczas sobotniego rytuału
przeglądania porannej poczty natknąłem się na list od ciotki Leokadii, miałem
mieszane uczucia. Nie kontaktowałem się z nią od kilku lat i doprawdy nie
miałem pojęcia, czego może ode mnie chcieć ta stara dziwaczka. Pieniędzy raczej
jej nie brakowało, gdyż mąż przed śmiercią zdążył przepisać na nią wszystko, co
miał, a był to człowiek niezwykle zamożny.
Przepełniony niepokojem rozdarłem
kremową kopertę i zagłębiłem się w lekturze. Od razu poznałem pismo ciotki, pełne
ozdobnych zakrętasów, w jej mniemaniu nadających korespondencji wyniosły
charakter. W miarę czytania moje brwi coraz bardziej się do siebie zbliżały, aż
w końcu tworzyły coś w rodzaju grubej, poziomej kreski. Przeczytałem tekst dwa
razy, chcąc się upewnić, czy wszystko dobrze zrozumiałem, po czym zawołałem
żonę.
- Leokadia chce nam oddać swój dom -
wyrzuciłem jednym tchem, gdy tylko przekroczyła próg mojej pracowni.
- Leokadia? - Ania zmarszczyła
nosek, jak zwykle, gdy próbowała coś sobie przypomnieć - Ta twoja ciotka po
kądzieli?
Kiwnąłem głową, po czym podsunąłem
jej leżący przede mną list. Uporała się z tekstem szybciej niż ja, przebiegając
wzrokiem od linijki do linijki.
Ciotka twierdziła, że jest ciężko
chora i zamierza oddać się w ręce specjalistów, wobec czego wyjeżdża za
granicę. Jednocześnie, nie mając bliższej rodziny pragnie przekazać mi
posiadłość w Koczargach, z jednym warunkiem: nie mogę jej sprzedać.
Długo się nie zastanawialiśmy. Nasze
dotychczasowe dwupokojowe mieszkanie na poddaszu komunalnego bloku z pewnością
nie należało do atrakcyjnych. Nieszczelne okna, psująca się kuchenka, smród
papierosów i uryny na klatce schodowej... Te i kilka innych czynników sprawiły,
że ofertę ciotki przyjęliśmy z niepohamowaną radością, rozpoczynając przygotowania
do przeprowadzki jeszcze tego samego dnia.
Z rozmowy telefonicznej, którą
przeprowadziłem z Leokadią kilka dni po otrzymaniu listu, dowiedziałem się, że
dom jest w pełni umeblowany. Ciotka zaoferowała nawet, że opłaci nam służbę,
jednak grzecznie odmówiłem. Zabraliśmy ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy,
resztę wystawiliśmy na sprzedaż. Posiadłość znajdowała się około cztedziestu
kilometrów od Warszawy, więc nie musieliśmy rezygnować z pracy. Dojazd do
miasta nie był może najkorzystniejszy, jednak w obliczu szczęścia, które nas
spotkało, stanowił jedynie drobną niedogodność.
*
Kiedy asfaltowe drogi zaczęły
ustępować miejsca polnym, zrozumieliśmy, że zbliżamy się do celu. To było
niesamowite uczucie, jazda rozklekotanym Fordem, mając u boku roześmianą żonę,
a w perspektywie rozpoczęcie nowego życia w miejscu oddalonym od miejskiej
cywilizacji i zgiełku. Oblany czerwienią zachodzącego słońca czułem się niemal
jak kowboj przemierzający prerię.
Po niespełna godzinnej podróży
zatrzymałem się przed wielką, mosiężną bramą. Oczywiście nie zdążyłem zobaczyć
się wcześniej z ciotką, nie miałem więc kluczy od domu, co dopiero wtedy sobie
uświadomiłem. Przeklinając swoją bezmyślność, wykręciłem numer do Leokadii, w
słuchawce odezwała się jednak poczta głosowa. W prawym skrzydle bramy znajdował
się domofon, lecz skoro w domu nikogo nie było, naciskanie okrągłego przycisku
nie miało sensu. Po czwartej próbie nawiązania kontaktu telefonicznego wdusiłem
guzik, oczekując cudu.
- Tak? - Zniekształcony przez stary
głośnik męski głos sprawił, że prawie odskoczyłem.
- Yyy... Nazywam się Marcin Zawada i
jestem siostrzeńcem Leokadii Dorner. Powód mojej wizyty...
- Wszystko wiem - głos brzmiał
doprawdy upiornie - Za minutę będę przy bramie.
Z roztargnieniem zapaliłem
papierosa, budząc przy okazji żonę, która ostatnie dziesięć minut jazdy
przespała, rozwalona na fotelu pasażera. Czy właśnie rozmawiałem z kochankiem
ciotki? W liście nie wspominała o dodatkowym lokatorze...
Kilkanaście sekund później zjawił
się siwo, na oko pięćdziesięcioletni mężczyzna. Biała koszula i kamizelka,
które miał na sobie, przywodziły na myśl czasy międzywojnia, surowej elegancji
pozbawionej wszelkich kiczowatych dodatków. Chwilę majstrował przy bramie, po
czym rozległ się szczęk zapadek i lewe skrzydło zostało wciągnięte do środka,
wydając przy tym potworny jęk.
- Henryk Brzezina - powiedział,
wyciągając masywną dłoń.
- Marcin Zawada - odparłem,
odwzajemniając uścisk. Żona również się przedstawiła i wolnym krokiem
ruszyliśmy w kierunku majaczącej się w oddali posesji.
Podczas grzecznościowej wymiany zdań
dyskretnie rozglądałem się wokoło, próbując panować nad ogarniającą mnie powoli
euforią. Miejsce było doprawdy przepiękne. Szliśmy wąską alejką obsadzoną
rozłożystymi drzewami, tworzącymi kilka metrów nad ziemią coś w rodzaju
naturalnego dachu. Pojedyncze promienie zachodzącego słońca przebijały się
przez poszycie, nadając ściółce czerwonawy odcień. Doskonale utrzymane klomby
róż zostały rozmieszczone po obu stronach alejki, potęgując jej romantyczny
charakter. Gdyby nie obecność Henryka, zapewne objąłbym żonę mocniej in dał się
ponieść miłosnym fantazjom.
Na twarzy Ani malował się wyraz
niedowierzania. Taksowała okolicę z jeszcze większym przejęciem, co jakiś czas
ściskając moją dłoń, jak gdyby chciała zwrócić uwagę na kolejne cuda natury.
Gdy ujrzała dom, z jej ust wydobyło się ciche westchnięcie.
Nie mogę przypomnieć sobie, dlaczego
nigdy wcześniej nie odwiedziłem ciotki. Możliwe, że zapraszała mnie kiedyś na
wakacje, ale rodzice, którzy nie byli z Leokadią w przyjacielskich stosunkach,
kategorycznie zabronili mi do niej jechać. Kiedy wszedłem w dorosłe życie,
natłok obowiązków sprawił, że zapomniałem o istnieniu starszej kobiety.
To, co ujrzeliśmy, nie nazwałbym
domem. Strzelista konstrukcja, z wieżyczkami i balkonikami przypominała raczej
wiktoriańską willę z prawdziwego zdarzenia. Musiała mieć ze dwa piętra. Henryk
wszedł po zmurszałych stopniach, prowadzących na gigantyczną werandę i stanął
przy drzwiach, czekając, aż utrwalimy w pamięci piętrzący się przed nami
budynek. Kremowe ściany, ciemny dach, mnóstwo okien i te balustrady... Nie
mówiąc już o dwóch kilkumetrowych filarach, dodających willi wzniosłości.
Realista, oprócz oczywistego piękna budynku, wziąłby pod uwagę ogromne
pieniądze, jakie wykładane są na jego utrzymanie, ja jednak stałem oczarowany,
nie mogąc uwierzyć w szczęście, które mnie spotkało. Do rzeczywistości
przywołał mnie dopiero zgrzyt przekręcanego w zamku klucza.
Po przekroczeniu progu moim oczom
ukazała się przestronna sień, w której wisiało kilka kurtek i płaszcz.
Powstrzymując cisnącą się na moje usta falę pytań podążyłem za Henrykiem.
Mężczyzna zatrzymał się w następnym pomieszczeniu, pozbawionym zupełnie mebli.
Leżący na podłodze dywan był jedynym elementem wystroju. Pokój zbudowano na
planie koła, jego niecodzienność potęgowało pięć par drzwi umiejscowionych obok
siebie w kilkumetrowych odstępach, jak gdyby podkreślając kolisty kształt
wnętrza.
- Znajdujemy się w, jak ja to
nazywam... Pomieszczeniu strategicznym - zaczął Henryk. - Za pierwszymi
drzwiami znajdziecie korytarz prowadzący do sypialni, za drugimi od prawej
kuchnię, obok nich są łazienki...
Nie miałem ochoty słuchać starego
nudziarza, wolałem raczej poznać dom na własną rękę. Ania pomyślała chyba o tym
samym, bo kiedy spojrzałem na nią z ukosa, stłumiła ziewnięcie.
- Dom ma ponad sto lat i... - głos
Henryka zawieszał się gdzieś w przestrzeni, rozmywając w połowie zdania.
Mężczyzna miał wyjątkowowy dar usypiania słuchaczy. Musiałem zakończyć tę mękę
jak najszybciej.
- Jesteśmy okropnie zmęczeni -
wszedłem mu w słowo. - Chcielibyśmy coś zjeść i położyć się spać. Czy możemy
jutro dokończyć rozmowę?
Miałem nadzieję, że nie sprawiłem mu
tym przykrości, jednak najwyraźniej Henryk nie należał do ludzi, którzy łatwo
się obrażają. Kiwnął głową ze zrozumieniem, po czym wskazał umiejscowione po
lewej stronie wąskie drzwi.
- Jak już wspominałem, kuchnia
znajduje się tam. Czy chcą państwo w najbliższym czasie zatrudnić służbę?
Poprzednich pracowników pani Leokadia zwolniła dwa tygodnie temu.
- Nie, poradzimy sobie -
uśmiechnąłem się słabo. Ciotka musiała być naprawdę bardzo bogata.
- Rozumiem, że pan mieszka tu na
stałe? - spytała moja żona.
- Tak. Od niemal dwudziestu lat
opiekuję się domem i ogrodem. I mam nadzieję, że to się nie zmieni -
odpowiedział Henryk, akcentując ostatnie cztery wyrazy, po czym skłonił się i
wyszedł. Zostaliśmy sami.
Kiedy już się nasyciliśmy, jeszcze
raz spróbowałem skontaktować się z ciotką, wynik był jednak identyczny - poczta
głosowa. Henryk nie wspomniał o żadnych dokumentach, niczym, co mielibyśmy
podpisać bądź chociaż przeczytać. Szczerze powiedziawszy, nie wiedzieliśmy o
domu praktycznie nic, prócz tego, jak wygląda. Szczegółowe oględziny
odłożyliśmy do następnego ranka, gdyż po jedzeniu i kąpieli poczuliśmy
straszliwą senność. Szczęśliwym trafem, w jednej z sypialń znaleźliśmy świeżą
pościel i duże, wygodne łóżko, toteż noc minęła w przyjemnej atmosferze.
Nazajutrz ze snu wyrwał mnie
"Celebration Day", obwieszczający nadchodzące połączenie. Na wpół
przytomny, po omacku, wcisnąłem zieloną słuchawkę.
- Dzień dobry, z tej strony Marek
Leśniewski z kancelarii prawnej "Consensus". Czy rozmawiam z panem
Marcinem Zawadą?
- Przy telefonie.
- Mam dla pana smutne wieści. Pani
Leokadia Dorner zmarła wczoraj, około godziny jedenastej,
Przez chwilę nie wiedziałem, co
odpowiedzieć. Na szczęście rozmówca chyba wyczuł moją niepewność, gdyż przerwał
krępujące milczenie.
- Chciałbym zaproponować spotkanie,
jutro o godzinie dwunastej. Pani Leokadia spisała testament i pragnąłbym, aby
się pan z nim zapoznał.
- Oczywiście. Do zobaczenia -
wycharczałem, po czym gwałtownym ruchem odłożyłem telefon na szafkę nocną. Ania
jęknęła przez sen i przewróciła się na drugi bok.
Spojrzałem na zegarek. Dochodziła
dziewiąta. Wiedząc, że i tak już nie zasnę, wygramoliłem się z łóżka i cicho,
aby nie obudzić żony, poszedłem do kuchni na porannego papierosa.
Siedząc przy oknie w oparach mentolowego dymu,
miałem okazję porozkoszować się widokiem skąpanego w promieniach słonecznych
ogrodu. Kropelki skrzącej się na gałązkach rosy odbijały światło, tworząc istny
festiwal kolorów. Kilka metrów dalej, wysokie, grube tuje tworzyły coś w
rodzaju półkola, stanowiąc naturalną osłonę dla mniejszych, posadzonych bliżej
krzewów.
Hałas dobiegający z sąsiedniego
pomieszczenia zapowiedział wejście mojej żony. Chwilę później ujrzałem ją w
drzwiach, potarganą i zaspaną, lecz wciąż atrakcyjną.
- Co za okropna noc - skrzywiła się,
siadając obok mnie i wyciągając dłoń w niemej prośbie o papierosa.
- Mi spało się zupełnie dobrze -
odszukałem wzrokiem pustą butelkę po wodzie, po czym wrzuciłem do niej tlący
się ogarek. - Dzwonili z kancelarii prawnej.
- Leokadia nie żyje? - Bardziej
stwierdziła fakt, niż zapytała. Prawie spadłem z krzesła.
- Skąd wiesz?
- Śniło mi się. Połknęła garść
tabletek i popiła winem.
Westchnąłem i wbiłem wzrok w szybę.
- Podobno wymieniła mnie w
testamencie...
- Myśl, co chcesz, ale to wszystko
mi się nie podoba. Wczoraj byłam zachwycona, ale dziś... Czuję tu dziwną
energię, to miejsce jest nią przesycone do głębi. Powinniśmy stąd wyjechać.
Nie odpowiedziałem. Nie wierzyłem
zabobony, a tym bardziej w paranormalne zdolności mojej wybranki. Dom stanowił
życiową szansę, z której nie zamierzałem rezygnować ze względu na sen, będący
prawdopodobnie zwykłym zbiegiem okoliczności.
*
Nazajutrz udałem się na umówione
wcześniej spotkanie. Ania nie chciała mi towarzyszyć, twierdząc, że nie
zamierza mieszać się w nie swoje sprawy. Zabrzmiało to co najmniej wymownie,
lecz mimo tego, iż czułem, że przydałoby mi się wsparcie drugiej osoby, nie
oponowałem.
Kancelaria prawna była zaskakująco
dużym, kanciastym budynkiem z niewielkim podwórkiem. Prawdę mówiąc, gdyby
zbudować tam jeszcze plac zabaw, obstawiałbym, że mam przed sobą kameralną
szkołę. To wrażenie potęgował umiejscowiony pod okapem ogromny zegar, jakie
montuje się w placówkach edukacyjnych, aby przypominały uczniom o nieuchronnym
końcu przerwy i rozpoczęciu kolejnej godziny męk.
Urzekła mnie wszechobecna atmosfera
spokoju. Wokół nie było żywej duszy, czas jakby się zatrzymał, wraz z wiatrem,
który cichł z każdą sekundą. Nie chcąc mącić wiszącej w powietrzu beztroski,
otuliłem się szczelniej płaszczem i przemknąłem w kierunku drewnianych drzwi.
Wewnątrz budynek przypominał
szpital. Zielone ściany, z założenia mające chyba działać uspokajająco, mnie
przynosiły na myśl nieprzyjemne chwile, które jako dziecko przeżyłem w
klinikach. Godzinę wcześniej Marek Leśniewski wysłał mi sms'a z dokładnym
położeniem biura, dzięki czemu nie traciłem czasu i od razu udałem się na
drugie piętro.
Pokój numer 46, w którym urzędował
prawnik mieścił się na samym końcu drugiej kondygnacji. Wziąłem głęboki wdech,
próbując opanować ogarniający mnie stres, po czym zapukałem. Nie słysząc
wewnątrz żadnej reakcji, nacisnąłem klamkę.
Siedzący za biurkiem mężczyzna miał
na oko czterdzieści lat. Pociągła twarz, przyprószona gdzieniegdzie rzadkim
zarostem sprawiała sympatyczne wrażenie, toteż trochę sie rozluźniłem.
- Pan Marcin Zawada, jak mniemam?
- Bardzo mi miło.
Uścisnęliśmy sobie dłonie, po czym
zająłem miejsce naprzeciwko prawnika. Promienie słoneczne przebijające się
przez szybę jedynego okna padały mi centralnie na twarz. Widząc, że mrużę oczy,
pan Zawada zaciągnął żaluzje. W półmroku jego oblicze zyskało na surowości, a
pociągłe rysy nadały mu wręcz nikczemny wyraz. Stres powrócił ze zdwojoną siłą,
czułem, że się pocę.
- Proszę przyjąć najszczersze
kondolencje z powodu śmierci ciotki - zaczął mój rozmówca. - Nie chciałem mówić
tego przez telefon, ale pańska ciotka...
- Popełniła samobójstwo - wypaliłem.
Zwada rozchylił usta w niemym zdziwieniu. Przez chwilę nie wiedział, co
powiedzieć.
- Jak rozumiem, rozmawiał pan z
lekarzem...
- Tak, właśnie tak, z lekarzem.
Kłamstwo było niczym innym, jak
rozpaczliwą próbą ratowania sytuacji. Zapadła krępująca cisza, poczułem, jak
krew odpływa mi z twarzy. Prawnik przyglądał mi się przez chwilę badawczo, po
czym powiedział:
- Świetnie, to nam oszczędzi kilku
przykrych szczegółów. Jak już wspomniałem, pańska ciotka zostawiła testament.
Proszę spojrzeć.
Wziąłem do ręki zwykły,
szesnastokartkowy zeszyt. Zawsze wyobrażałem sobie testament jako grubą,
oprawioną w skórę księgę, w której ktoś, wodząc gęsim piórem po pożółkłych
kartkach, zapisał swoją ostatnią wolę. Zaśmiałem się w duchu z własnej głupoty.
Testament
Ja, Leokadia Dorner, urodzona 1
stycznia 1939 roku w Krakowie, cały posiadany majątek przekazuję mojemu
siostrzeńcowi, Marcinowi Zawadzie.
Leokadia Dorner.
I tyle. Spodziewałem się, że ciotka
odda mi dom, ale cały majątek... Z tego, co wiedziałem, była bardzo bogata.
Przeczytałem jej pośmiertne życzenie raz jeszcze, po czym spojrzałem pytająco
na Leśniewskiego.
- Oprócz posiadłości w Koczargach,
pańska ciotka miała kilka kont bankowych, w tym dwa za granicą. Łączna suma
znajdujących się tam pieniędzy to według wstępnych szacunków osiem milionów
złotych. Gratuluję, jest pan milionerem.
Nie wiedzieć czemu, ostatnie zdanie
brzmiało jak drwina.
*
Słowa, którymi mnie pożegnał,
jeszcze długo rozbrzmiewały w mojej głowie. Wyczuwalna w nich nuta szyderstwa
nie nastrajała pozytywnie, chociaż przecież miałem aż nadto powodów do radości.
Mogłem rzucić pracę i do końca życia oddać się błogiemu lenistwu w otoczeniu
dzikiej przyrody, mając u boku żonę. Po prostu żyć, nie umierać.
Ania nie była jednak zachwycona
perspektywą spędzenia reszty życia w Koczargach. Nie sypiała dobrze, często
budziła się z krzykiem w środku nocy, mając głowę pełną koszmarnych wizji.
Na dodatek w domu rozpanoszyły się
szczury. Potupywania i piski nieznośnych stworzeń towarzyszyły nam niemal przez
cały dzień. Kilkakrotnie prosiłem Henryka, aby zainterweniował w tej sprawie,
on jednak znikał gdzieś na całe dnie, jedynym świadectwem jego obecności było
palące się w pokoju na poddaszu światło.
Pewnego dnia udałem się na krótki
spacer po ogrodzie. Była późna jesień,
co oznaczało, że spędziliśmy w nowym domu trochę ponad miesiąc. Brązowawe o tej
porze roku tuje kontrastowały na tle purpurowego nieba, jak gdyby próbując
schwytać ostatnie promienie zachodzącego słońca. Lekki wietrzyk przemykał
niepostrzeżenie między przerzedzonymi liśćmi, których szelest działał niezwykle
kojąco na mój niespokojny umysł. Ten sielankowy obraz został nagle zmącony
przez kształt majaczący się w odległości około pięćdziesięciu metrów od domu.
Przez chwilę myślałem, że coś mi się
przewidziało. Niewielkia sylwetka zaczęła jednak iść w moim kierunku, stopniowo
zmieniając się w psa. Był to duży, czarny kundel, o masywnym pysku i
błyszczących, dużych oczach. W jego spojrzeniu było coś niepokojącego, jakby
przejmujący smutek, nadający ślepiom nader ludzki wyraz. Uklęknąłem i
przywołałem zwierzę cichym gwizdem. Niestety, gdy tylko usłyszało ono wydobywający
się z moich ust dźwięk, ukmnęło w rosnące obok pierisy.
Nazajutrz postanowiłem sprawdzić
stan ogrodzenia. Nie chciałem więcej nieproszonych gości, toteż bardzo
dokładnie obszedłem posesję, pragnąc zlokalizować dziurę, przez którą
przedostał się czworonóg. Ku mojemu zdziwieniu, parkan mimo swojego wieku
wyglądał solidnie, nie znalazłem też podkopu, którym pies mógłby przejść do
ogrodu. Z głową pełną teorii i domysłów wróciłem do domu, postanawiając nie
wspominać o niczym Ani. I bez tej historii czuła się w Koczargach nieswojo.
W nocy śniłem o doprawdy koszmarnych
rzeczach. Widziałem psa z ogrodu, który skomlał, powieszony na przebijającym mu
skórę haku. Duże, błyszczące od łez oczy błagały o szybką śmierć. Gęsta krew
spływała z otwartych ran na posadzkę, a wszędzie roznosił się zapach gnijącego
mięsa.
Nagle w drzwiach pomieszczenia
ujrzałem kontury postaci. Panował półmrok, toteż z początku rysy twarzy były
niemożliwe do zidentyfikowania. Sylwetka podeszła parę kroków bliżej, po czym
uniosła głowę. Poczułem ciarki na plecach, w ustach miałem istną pustynię.
Mógłbym przysiąc, że gdzieś już widziałem tę męską twarz, która teraz
wpatrywała się we mnie z opętańczym grymasem.
- Dobrze się czujesz? - Nagle
mężczyzna zniknął, a ja ujrzałem przed sobą zatroskaną twarz Ani. Z ulgą
stwierdziłem, że znajduję się w swoim łóżku, a obok zamiast przerażającego
osobnika siedzi żona.
- Miałem okropny sen - powiedziałem,
próbując uspokoić oddech. Pot lał się ze mnie strumieniami.
- Rano opowiesz, teraz spróbuj o tym
nie myśleć. Jeśli chcesz, mogę pójść do kuchni i...
Położyłem palec na jej wydatnych
ustach, przerywając w pół słowa. Wydawało mi się, że słyszę jakiś hałas i
istotnie, z ogrodu dobiegało szczekanie psa. Podbiegłem do okna, skąd
rozpościerał się widok na północną część zieleńca. Z początku nie zauważyłem
niczego, poza niewyraźnymi konturami drzew, lecz gdy wzrok przyzwyczaił się
trochę do ciemności, wyłowiłem stojący nieopodal nieregularny kształt, który z
pewnością nie był iglakiem.
- Znowu to cholerne zwierzę -
mruknąłem. Ania spojrzała na mnie z ukosa, ale nic nie powiedziała.
Rzuciłem się biegiem do drzwi
wejściowych, chcąc tym razem przyjrzeć się psu z bliska. Miałem świadomość, że
zachowując się tak energicznie tym bardziej go wystraszę, lecz przecież
poprzednio zwierzę przestraszyło się zwykłego gwizdu. Pozornie bezsensowne
działanie mogło wbrew pozorom odnieść skutek.
Kundel siedział pod niewielką,
pozbawioną liści jabłonką. Gdy tylko mnie ujrzał, umknął w kierunku pierisów, w
których schronił się ostatnim razem. Kiedy znalazł się tuż obok nich,
przystanął na chwilę i łypnął w moim kierunku. Zaskoczony, również się
zatrzymałem. Pies zamerdał ogonem i zniknął w krzewach.
Postanowiłem wrócić tam z latarką.
Ania próbowała za wszelką cenę odwieźć mnie od szaleńczego, jej zdaniem,
pomysłu, byłem jednak zbyt zdeterminowany. W żyłach płynęła mi chyba wyłącznie
adrenalina.
Z dużą czołówką czułem się o wiele
pewniej. W prawej dłoni dzierżyłem pogrzebacz, a w lewej gaz pieprzowy, którego
jednak wolałem nie używać w stosunku do zwierzęcia. Mimo pory roku pierisy były
wciąż gęste i świeże, co oznaczało, że najpewniej jest to jakaś mrozoodporna
odmiana. Mozolnie torowałem sobie drogę wśród różowych kwiatów, szukając
zwierzęcego legowiska.
Po kilkudziesięciu sekundach moją
uwagę przykuło nienaturalne wybrzuszenie, pozbawione zupełnie roślinności. Było
niczym guz na głowie łysiejącego człowieka, który uderzył się akurat w miejsce
pozbawione włosów. Podszedłem bliżej, chcąc dokładniej wybadać tajemniczy wzgórek,
lecz kiedy kucnąłem, usłyszałem szelest krzewów. Ktoś, albo coś, torowało sobie
drogę z przeciwnej strony. Zacisnąłem dłoń na buteleczce gazu, ukrytej w
kieszeni bluzy. Sekundę później, z pieris wyłoniła się wysoka postać.
- Szuka pan czegoś? - Odetchnąłem,
gdyż głos należał do Henryka. Barczysty mężczyzna nachylał się nade mną z miną
zdziwionego orangutana. Wyprostowałem się, otrzepując dresy z resztek ziemi.
- Nie, to zwykła przechadzka. Piękna
noc, nieprawdaż?
Mężczyzna uniósł brwi, przez co jego
twarz zyskała jeszcze bardziej komiczny wyraz. Siłą woli powstrzymałem
nadchodzący atak śmiechu i wyciągnąłem z kieszeni paczkę fajek.
- Może papierosa? - Henryk odmówił,
więc sam zapaliłem jednego, zyskując kilka cennych sekund. Staliśmy w ciszy, wymieniając
spojrzenia, nikt nie kwapił się jednak, aby przerwać krępujące milczenie.
- Czy Leokadia miała psa? - Spytałem
od niechcenia, trzymając w dłoni ledwo tlący się ogarek.
- Lata temu. Dlaczego pan pyta?
- Z czystej ciekawości. Czy był
duży?
- Duży i kudłaty. Niestety odszedł z
powodu choroby.
Poczułem nagły ucisk w okolicach
żołądka. Opis nie był może zbyt szczegółowy, jednak wyczuwałem dziwne
podobieństwo między nim, a zwierzęciem, które w tajemniczy sposób znikało w
pierisach. Na świecie jest mnóstwo podobnych do siebie kundli, lecz mimo
wszystko...
- Robi się zimno. Odprowadzę pana do
pokoju - skrzeczący głos mężczyzny przerwał wartki strumień przepływających
przez moją głowę myśli. Henryk miał jednak rację, zaczął wiać mocny, zimny wiatr,
a skoro nie mogłem kontynuować oględzin bez zwracania na siebie uwagi, wolałem
spędzić resztę nocy pod ciepłą kołdrą. Kiedy wracaliśmy, torując sobie drogę
przez pierisy, w oddali rozległo się przeciągłe wycie.
*
Następnego dnia, kiedy Ania wyszła na
przechadzkę, postanowiłem wrócić w tamto miejsce i obejrzeć je w świetle dnia.
Pogoda mi sprzyjała. Jesienne słońce wyjrzało zza chmur, oblewając ogród
złocistym blaskiem. Lekki, szumiący wietrzyk szybko osuszył skąpane w porannej
rosie rośliny, dzięki czemu mogłem przystąpić do działania w komfortowych
warunkach. Henryk swoim zwyczajem gdzieś zniknął, lecz wciąż czułem na sobie
jego prześwietlający wzrok.
Prócz pogrzebacza, gazu i latarki
zabrałem niewielką saperkę. Ciekawość sprawiła, że zdecydowałem się rozkopać
pagórek. Dzięki wczorajszej eskapadzie drogę do celu miałem niejako utorowaną -
wygniecione krzewy tworzyły ścieżkę, prowadzącą wprost do wybrzuszenia. Nie
tracąc czasu, przystąpiłem do pracy.
Po kilkunastu minutach kopania
natrafiłem na twardą powierzchnię. Z początku myślałem, że dokopałem się do
starej studzienki, jednak po kilku kolejnych ruchach łopatą przez resztki ziemi
zaczęła przebijać się drewniana faktura. Czyżby w ogrodzie ktoś zakopał
skrzynię? Delikatnie odgarnąłem z wieka piasek, odsłaniając niewielki krzyż z
Jezusem Chrystusem. Wiatr wył niemiłosiernie, a ja stałem wśród pieris, w
panice rozglądając się wokoło. To nie była skrzynia, lecz trumna.
W głowie kłębiły mi się tysiące
myśli. To nie mógł być grób męża Leokadii, ponieważ on ostatnie chwile życia
spędził we Francji, więc pewnie pochowano go w tamtych okolicach. Trumna
musiała tkwić w ziemi przynajmniej kilka miesięcy wcześniej, gdyż trawa przed
rozkopaniem wydawała się jednolita. Nie ośmieliłem się wyciągnąć jej całkowicie
na powierzchnię, a tym bardziej otworzyć i sprawdzić, czyje szczątki skrywa.
Cały się trzęsąc, wróciłem do domu, rzucając nieśmiałe spojrzenie na poddasze
posesji. W oknie Henryka ruszała się, jak gdyby muskana wiatrem, firanka.
*
Nie wspomniałem Ani o makabrycznym
odkryciu. Dni spędzone w Koczargach przerodziły się w miesiące, które
przebiegały nadzwyczaj spokojnie. Oczywiście, obraz trumny zakopanej w ogrodzie
nawiedzał mnie w snach, jednak nie wróciłem więcej w tamto miejsce. Henryk
praktycznie się nie pokazywał, toteż nie miałem okazji porozmawiać z nim o
znalezisku.
Żona próbowała namówić mnie do
sprzedaży domu, jednak odmówiłem, czując, że jest to niejako rodzinne
dziedzictwo, które trzeba pielęgnować bez względu na okoliczności. Mimo
wszystko, rozumiałem jej troski, gdyż miałem wrażenie, że pozorny spokój jest
jedynie ciszą przed burzą. Wciąż męczyła mnie myśl, przypuszczenie, że kundel
nie bez powodu znikał właśnie w pierisach. Któż mógłby spać spokojnie, wiedząc,
że w jego ogrodzie kogoś pochowano?
Pewnego dnia, sprzątając, natknąłem
się na cienki zeszyt, który okazał się być albumem ze zdjęciami. Na pierwszej
stronie znajdowało się zdjęcie atrakcyjnej kobiety, w której z trudem
rozpoznałem młodą Leokadię. Siedziała w ogrodzie, pod rozłożystym drzewem,
czytając książkę, a obok niej leżał duży, kudłaty pies. O ile istnieje wiele
bardzo podobnych stworzeń o takich gabarytach, błyszczące oczy poznałbym
dosłownie wszędzie. To był kundel, który dwa razy odwiedził nasz ogród. Wziąłem
głęboki wdech i przewróciłem kartę.
Pierwsze strony wyglądały zupełnie
niewinnie. Roześmiana Leokadia na spacerze w lesie, nad jeziorem, w
samochodzie, grająca w badmintona... Czasem w towarzystwie wysokiego bruneta,
jednak najczęściej z psem. Coraz szybciej przerzucałem kartki, aż wreszcie
nastrój uległ zmianie, sielankowe obrazki ustąpiły mroczniejszym, przesyconym
cierpieniem. Leokadia nie wyglądała już atrakcyjnie, różowa, lekko pucołowata
buzia zmieniła się w pociągłą, wychudłą twarz, która już się nie uśmiechała. Sceneria
z beztroskiej przerodziła się w depresyjną, zdjęcia robione były wyłącznie
wewnątrz jakiegoś pokoju. Kobieta siedziała w fotelu, mając na sobie brudną,
pogniecioną kieckę. Wychudłe nadgarstki ktoś związał sznurem, a stopy owinął
taśmą. Czułem, że się pocę. W najgorszych snach nie przeczuwałem, że moja
ciotka była przetrzymywana.
Na ostatniej stronie ktoś przykleił
tylko jedno zdjęcie. Drżącymi palcami przesunąłem po gładkiej powierzchni
fotki, jak gdyby chcąc sprawdzić. czy nie jest ona wytworem mojej wyobraźni.
Niestety to, co zobaczyłem, było jak najbardziej realne.
Z jękiem odsunąłem od siebie album,
po czym wybiegłem z domu. Mojej żony nigdzie nie było widać, toteż po kilku
minutach nawoływań dałem za wygraną. Ogarnął mnie przeogromny strach, zniknęło
racjonalne myślenie, kierowałem się wyłącznie instynktem samozachowawczym.
Ford stał na tyłach posiadłości,
tam, gdzie go ostatnio zostawiłem. Tocząc wewnętrzną walkę, wparowałem do
sypialni, rozglądając się nerwowo w poszukiwaniu kluczyków. Leżały na szafce
nocnej.
Pięć minut później jechałem już
szosą w kierunku Warszawy. W Koczargach zostawiłem żonę, pieniądze oraz kilka
osobistych rzeczy, jednak nie myślałem o tym, w głowie mając jedynie obraz
stojącego wśród pierisów uśmiechniętego Henryka. Obok znajdowała się trumna, ta
sama, na którą natknąłem się podczas nocnej eskapady. Umieszczony pod zdjęciem
podpis był sprawcą powstałego w mym umyśle mętliku, zalążku szaleństwa,
mającego ogarnąć mnie w niedalekiej przyszłości: "Leokadia Dorner, 1939 -
1993". Kim była kobieta, autorka testamentu, z którą rozmawiałem na kilka
dni przed przyjazdem do Koczarg? Dlaczego mnie tam zwabiła? Wątpiłem, że
kiedykolwiek rozwikłam tę zagadkę.