sobota, 11 lutego 2017

Pierisy

            Kiedy podczas sobotniego rytuału przeglądania porannej poczty natknąłem się na list od ciotki Leokadii, miałem mieszane uczucia. Nie kontaktowałem się z nią od kilku lat i doprawdy nie miałem pojęcia, czego może ode mnie chcieć ta stara dziwaczka. Pieniędzy raczej jej nie brakowało, gdyż mąż przed śmiercią zdążył przepisać na nią wszystko, co miał, a był to człowiek niezwykle zamożny.
            Przepełniony niepokojem rozdarłem kremową kopertę i zagłębiłem się w lekturze. Od razu poznałem pismo ciotki, pełne ozdobnych zakrętasów, w jej mniemaniu nadających korespondencji wyniosły charakter. W miarę czytania moje brwi coraz bardziej się do siebie zbliżały, aż w końcu tworzyły coś w rodzaju grubej, poziomej kreski. Przeczytałem tekst dwa razy, chcąc się upewnić, czy wszystko dobrze zrozumiałem, po czym zawołałem żonę.
            - Leokadia chce nam oddać swój dom - wyrzuciłem jednym tchem, gdy tylko przekroczyła próg mojej pracowni.
            - Leokadia? - Ania zmarszczyła nosek, jak zwykle, gdy próbowała coś sobie przypomnieć - Ta twoja ciotka po kądzieli?
            Kiwnąłem głową, po czym podsunąłem jej leżący przede mną list. Uporała się z tekstem szybciej niż ja, przebiegając wzrokiem od linijki do linijki.
            Ciotka twierdziła, że jest ciężko chora i zamierza oddać się w ręce specjalistów, wobec czego wyjeżdża za granicę. Jednocześnie, nie mając bliższej rodziny pragnie przekazać mi posiadłość w Koczargach, z jednym warunkiem: nie mogę jej sprzedać.
            Długo się nie zastanawialiśmy. Nasze dotychczasowe dwupokojowe mieszkanie na poddaszu komunalnego bloku z pewnością nie należało do atrakcyjnych. Nieszczelne okna, psująca się kuchenka, smród papierosów i uryny na klatce schodowej... Te i kilka innych czynników sprawiły, że ofertę ciotki przyjęliśmy z niepohamowaną radością, rozpoczynając przygotowania do przeprowadzki jeszcze tego samego dnia.
            Z rozmowy telefonicznej, którą przeprowadziłem z Leokadią kilka dni po otrzymaniu listu, dowiedziałem się, że dom jest w pełni umeblowany. Ciotka zaoferowała nawet, że opłaci nam służbę, jednak grzecznie odmówiłem. Zabraliśmy ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy, resztę wystawiliśmy na sprzedaż. Posiadłość znajdowała się około cztedziestu kilometrów od Warszawy, więc nie musieliśmy rezygnować z pracy. Dojazd do miasta nie był może najkorzystniejszy, jednak w obliczu szczęścia, które nas spotkało, stanowił jedynie drobną niedogodność.       
            *
            Kiedy asfaltowe drogi zaczęły ustępować miejsca polnym, zrozumieliśmy, że zbliżamy się do celu. To było niesamowite uczucie, jazda rozklekotanym Fordem, mając u boku roześmianą żonę, a w perspektywie rozpoczęcie nowego życia w miejscu oddalonym od miejskiej cywilizacji i zgiełku. Oblany czerwienią zachodzącego słońca czułem się niemal jak kowboj przemierzający prerię.
            Po niespełna godzinnej podróży zatrzymałem się przed wielką, mosiężną bramą. Oczywiście nie zdążyłem zobaczyć się wcześniej z ciotką, nie miałem więc kluczy od domu, co dopiero wtedy sobie uświadomiłem. Przeklinając swoją bezmyślność, wykręciłem numer do Leokadii, w słuchawce odezwała się jednak poczta głosowa. W prawym skrzydle bramy znajdował się domofon, lecz skoro w domu nikogo nie było, naciskanie okrągłego przycisku nie miało sensu. Po czwartej próbie nawiązania kontaktu telefonicznego wdusiłem guzik, oczekując cudu.
            - Tak? - Zniekształcony przez stary głośnik męski głos sprawił, że prawie odskoczyłem.
            - Yyy... Nazywam się Marcin Zawada i jestem siostrzeńcem Leokadii Dorner. Powód mojej wizyty...
            - Wszystko wiem - głos brzmiał doprawdy upiornie - Za minutę będę przy bramie.
            Z roztargnieniem zapaliłem papierosa, budząc przy okazji żonę, która ostatnie dziesięć minut jazdy przespała, rozwalona na fotelu pasażera. Czy właśnie rozmawiałem z kochankiem ciotki? W liście nie wspominała o dodatkowym lokatorze...
            Kilkanaście sekund później zjawił się siwo, na oko pięćdziesięcioletni mężczyzna. Biała koszula i kamizelka, które miał na sobie, przywodziły na myśl czasy międzywojnia, surowej elegancji pozbawionej wszelkich kiczowatych dodatków. Chwilę majstrował przy bramie, po czym rozległ się szczęk zapadek i lewe skrzydło zostało wciągnięte do środka, wydając przy tym potworny jęk.
            - Henryk Brzezina - powiedział, wyciągając masywną dłoń.
            - Marcin Zawada - odparłem, odwzajemniając uścisk. Żona również się przedstawiła i wolnym krokiem ruszyliśmy w kierunku majaczącej się w oddali posesji.
            Podczas grzecznościowej wymiany zdań dyskretnie rozglądałem się wokoło, próbując panować nad ogarniającą mnie powoli euforią. Miejsce było doprawdy przepiękne. Szliśmy wąską alejką obsadzoną rozłożystymi drzewami, tworzącymi kilka metrów nad ziemią coś w rodzaju naturalnego dachu. Pojedyncze promienie zachodzącego słońca przebijały się przez poszycie, nadając ściółce czerwonawy odcień. Doskonale utrzymane klomby róż zostały rozmieszczone po obu stronach alejki, potęgując jej romantyczny charakter. Gdyby nie obecność Henryka, zapewne objąłbym żonę mocniej in dał się ponieść miłosnym fantazjom.
            Na twarzy Ani malował się wyraz niedowierzania. Taksowała okolicę z jeszcze większym przejęciem, co jakiś czas ściskając moją dłoń, jak gdyby chciała zwrócić uwagę na kolejne cuda natury. Gdy ujrzała dom, z jej ust wydobyło się ciche westchnięcie.
            Nie mogę przypomnieć sobie, dlaczego nigdy wcześniej nie odwiedziłem ciotki. Możliwe, że zapraszała mnie kiedyś na wakacje, ale rodzice, którzy nie byli z Leokadią w przyjacielskich stosunkach, kategorycznie zabronili mi do niej jechać. Kiedy wszedłem w dorosłe życie, natłok obowiązków sprawił, że zapomniałem o istnieniu starszej kobiety.
            To, co ujrzeliśmy, nie nazwałbym domem. Strzelista konstrukcja, z wieżyczkami i balkonikami przypominała raczej wiktoriańską willę z prawdziwego zdarzenia. Musiała mieć ze dwa piętra. Henryk wszedł po zmurszałych stopniach, prowadzących na gigantyczną werandę i stanął przy drzwiach, czekając, aż utrwalimy w pamięci piętrzący się przed nami budynek. Kremowe ściany, ciemny dach, mnóstwo okien i te balustrady... Nie mówiąc już o dwóch kilkumetrowych filarach, dodających willi wzniosłości. Realista, oprócz oczywistego piękna budynku, wziąłby pod uwagę ogromne pieniądze, jakie wykładane są na jego utrzymanie, ja jednak stałem oczarowany, nie mogąc uwierzyć w szczęście, które mnie spotkało. Do rzeczywistości przywołał mnie dopiero zgrzyt przekręcanego w zamku klucza.
            Po przekroczeniu progu moim oczom ukazała się przestronna sień, w której wisiało kilka kurtek i płaszcz. Powstrzymując cisnącą się na moje usta falę pytań podążyłem za Henrykiem. Mężczyzna zatrzymał się w następnym pomieszczeniu, pozbawionym zupełnie mebli. Leżący na podłodze dywan był jedynym elementem wystroju. Pokój zbudowano na planie koła, jego niecodzienność potęgowało pięć par drzwi umiejscowionych obok siebie w kilkumetrowych odstępach, jak gdyby podkreślając kolisty kształt wnętrza.
            - Znajdujemy się w, jak ja to nazywam... Pomieszczeniu strategicznym - zaczął Henryk. - Za pierwszymi drzwiami znajdziecie korytarz prowadzący do sypialni, za drugimi od prawej kuchnię, obok nich są łazienki...
            Nie miałem ochoty słuchać starego nudziarza, wolałem raczej poznać dom na własną rękę. Ania pomyślała chyba o tym samym, bo kiedy spojrzałem na nią z ukosa, stłumiła ziewnięcie.
            - Dom ma ponad sto lat i... - głos Henryka zawieszał się gdzieś w przestrzeni, rozmywając w połowie zdania. Mężczyzna miał wyjątkowowy dar usypiania słuchaczy. Musiałem zakończyć tę mękę jak najszybciej.
            - Jesteśmy okropnie zmęczeni - wszedłem mu w słowo. - Chcielibyśmy coś zjeść i położyć się spać. Czy możemy jutro dokończyć rozmowę?
            Miałem nadzieję, że nie sprawiłem mu tym przykrości, jednak najwyraźniej Henryk nie należał do ludzi, którzy łatwo się obrażają. Kiwnął głową ze zrozumieniem, po czym wskazał umiejscowione po lewej stronie wąskie drzwi.
            - Jak już wspominałem, kuchnia znajduje się tam. Czy chcą państwo w najbliższym czasie zatrudnić służbę? Poprzednich pracowników pani Leokadia zwolniła dwa tygodnie temu.
            - Nie, poradzimy sobie - uśmiechnąłem się słabo. Ciotka musiała być naprawdę bardzo bogata.
            - Rozumiem, że pan mieszka tu na stałe? - spytała moja żona.
            - Tak. Od niemal dwudziestu lat opiekuję się domem i ogrodem. I mam nadzieję, że to się nie zmieni - odpowiedział Henryk, akcentując ostatnie cztery wyrazy, po czym skłonił się i wyszedł. Zostaliśmy sami.
            Kiedy już się nasyciliśmy, jeszcze raz spróbowałem skontaktować się z ciotką, wynik był jednak identyczny - poczta głosowa. Henryk nie wspomniał o żadnych dokumentach, niczym, co mielibyśmy podpisać bądź chociaż przeczytać. Szczerze powiedziawszy, nie wiedzieliśmy o domu praktycznie nic, prócz tego, jak wygląda. Szczegółowe oględziny odłożyliśmy do następnego ranka, gdyż po jedzeniu i kąpieli poczuliśmy straszliwą senność. Szczęśliwym trafem, w jednej z sypialń znaleźliśmy świeżą pościel i duże, wygodne łóżko, toteż noc minęła w przyjemnej atmosferze.
            Nazajutrz ze snu wyrwał mnie "Celebration Day", obwieszczający nadchodzące połączenie. Na wpół przytomny, po omacku, wcisnąłem zieloną słuchawkę.
            - Dzień dobry, z tej strony Marek Leśniewski z kancelarii prawnej "Consensus". Czy rozmawiam z panem Marcinem Zawadą?
            - Przy telefonie.
            - Mam dla pana smutne wieści. Pani Leokadia Dorner zmarła wczoraj, około godziny jedenastej,
            Przez chwilę nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Na szczęście rozmówca chyba wyczuł moją niepewność, gdyż przerwał krępujące milczenie.
            - Chciałbym zaproponować spotkanie, jutro o godzinie dwunastej. Pani Leokadia spisała testament i pragnąłbym, aby się pan z nim zapoznał.
            - Oczywiście. Do zobaczenia - wycharczałem, po czym gwałtownym ruchem odłożyłem telefon na szafkę nocną. Ania jęknęła przez sen i przewróciła się na drugi bok.
            Spojrzałem na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Wiedząc, że i tak już nie zasnę, wygramoliłem się z łóżka i cicho, aby nie obudzić żony, poszedłem do kuchni na porannego papierosa.
             Siedząc przy oknie w oparach mentolowego dymu, miałem okazję porozkoszować się widokiem skąpanego w promieniach słonecznych ogrodu. Kropelki skrzącej się na gałązkach rosy odbijały światło, tworząc istny festiwal kolorów. Kilka metrów dalej, wysokie, grube tuje tworzyły coś w rodzaju półkola, stanowiąc naturalną osłonę dla mniejszych, posadzonych bliżej krzewów.
            Hałas dobiegający z sąsiedniego pomieszczenia zapowiedział wejście mojej żony. Chwilę później ujrzałem ją w drzwiach, potarganą i zaspaną, lecz wciąż atrakcyjną.
            - Co za okropna noc - skrzywiła się, siadając obok mnie i wyciągając dłoń w niemej prośbie o papierosa.
            - Mi spało się zupełnie dobrze - odszukałem wzrokiem pustą butelkę po wodzie, po czym wrzuciłem do niej tlący się ogarek. - Dzwonili z kancelarii prawnej.
            - Leokadia nie żyje? - Bardziej stwierdziła fakt, niż zapytała. Prawie spadłem z krzesła.
            - Skąd wiesz?
            - Śniło mi się. Połknęła garść tabletek i popiła winem.
            Westchnąłem i wbiłem wzrok w szybę.
            - Podobno wymieniła mnie w testamencie...
            - Myśl, co chcesz, ale to wszystko mi się nie podoba. Wczoraj byłam zachwycona, ale dziś... Czuję tu dziwną energię, to miejsce jest nią przesycone do głębi. Powinniśmy stąd wyjechać.
            Nie odpowiedziałem. Nie wierzyłem zabobony, a tym bardziej w paranormalne zdolności mojej wybranki. Dom stanowił życiową szansę, z której nie zamierzałem rezygnować ze względu na sen, będący prawdopodobnie zwykłym zbiegiem okoliczności.

*

            Nazajutrz udałem się na umówione wcześniej spotkanie. Ania nie chciała mi towarzyszyć, twierdząc, że nie zamierza mieszać się w nie swoje sprawy. Zabrzmiało to co najmniej wymownie, lecz mimo tego, iż czułem, że przydałoby mi się wsparcie drugiej osoby, nie oponowałem.
            Kancelaria prawna była zaskakująco dużym, kanciastym budynkiem z niewielkim podwórkiem. Prawdę mówiąc, gdyby zbudować tam jeszcze plac zabaw, obstawiałbym, że mam przed sobą kameralną szkołę. To wrażenie potęgował umiejscowiony pod okapem ogromny zegar, jakie montuje się w placówkach edukacyjnych, aby przypominały uczniom o nieuchronnym końcu przerwy i rozpoczęciu kolejnej godziny męk.
            Urzekła mnie wszechobecna atmosfera spokoju. Wokół nie było żywej duszy, czas jakby się zatrzymał, wraz z wiatrem, który cichł z każdą sekundą. Nie chcąc mącić wiszącej w powietrzu beztroski, otuliłem się szczelniej płaszczem i przemknąłem w kierunku drewnianych drzwi.
            Wewnątrz budynek przypominał szpital. Zielone ściany, z założenia mające chyba działać uspokajająco, mnie przynosiły na myśl nieprzyjemne chwile, które jako dziecko przeżyłem w klinikach. Godzinę wcześniej Marek Leśniewski wysłał mi sms'a z dokładnym położeniem biura, dzięki czemu nie traciłem czasu i od razu udałem się na drugie piętro.
            Pokój numer 46, w którym urzędował prawnik mieścił się na samym końcu drugiej kondygnacji. Wziąłem głęboki wdech, próbując opanować ogarniający mnie stres, po czym zapukałem. Nie słysząc wewnątrz żadnej reakcji, nacisnąłem klamkę.
            Siedzący za biurkiem mężczyzna miał na oko czterdzieści lat. Pociągła twarz, przyprószona gdzieniegdzie rzadkim zarostem sprawiała sympatyczne wrażenie, toteż trochę sie rozluźniłem.
            - Pan Marcin Zawada, jak mniemam?
            - Bardzo mi miło.
            Uścisnęliśmy sobie dłonie, po czym zająłem miejsce naprzeciwko prawnika. Promienie słoneczne przebijające się przez szybę jedynego okna padały mi centralnie na twarz. Widząc, że mrużę oczy, pan Zawada zaciągnął żaluzje. W półmroku jego oblicze zyskało na surowości, a pociągłe rysy nadały mu wręcz nikczemny wyraz. Stres powrócił ze zdwojoną siłą, czułem, że się pocę.
            - Proszę przyjąć najszczersze kondolencje z powodu śmierci ciotki - zaczął mój rozmówca. - Nie chciałem mówić tego przez telefon, ale pańska ciotka...
            - Popełniła samobójstwo - wypaliłem. Zwada rozchylił usta w niemym zdziwieniu. Przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć.
            - Jak rozumiem, rozmawiał pan z lekarzem...
            - Tak, właśnie tak, z lekarzem.
            Kłamstwo było niczym innym, jak rozpaczliwą próbą ratowania sytuacji. Zapadła krępująca cisza, poczułem, jak krew odpływa mi z twarzy. Prawnik przyglądał mi się przez chwilę badawczo, po czym powiedział:
            - Świetnie, to nam oszczędzi kilku przykrych szczegółów. Jak już wspomniałem, pańska ciotka zostawiła testament. Proszę spojrzeć.
            Wziąłem do ręki zwykły, szesnastokartkowy zeszyt. Zawsze wyobrażałem sobie testament jako grubą, oprawioną w skórę księgę, w której ktoś, wodząc gęsim piórem po pożółkłych kartkach, zapisał swoją ostatnią wolę. Zaśmiałem się w duchu z własnej głupoty.

Testament

            Ja, Leokadia Dorner, urodzona 1 stycznia 1939 roku w Krakowie, cały posiadany majątek przekazuję mojemu siostrzeńcowi, Marcinowi Zawadzie.

Leokadia Dorner.

            I tyle. Spodziewałem się, że ciotka odda mi dom, ale cały majątek... Z tego, co wiedziałem, była bardzo bogata. Przeczytałem jej pośmiertne życzenie raz jeszcze, po czym spojrzałem pytająco na Leśniewskiego.
            - Oprócz posiadłości w Koczargach, pańska ciotka miała kilka kont bankowych, w tym dwa za granicą. Łączna suma znajdujących się tam pieniędzy to według wstępnych szacunków osiem milionów złotych. Gratuluję, jest pan milionerem.
            Nie wiedzieć czemu, ostatnie zdanie brzmiało jak drwina.

*

            Słowa, którymi mnie pożegnał, jeszcze długo rozbrzmiewały w mojej głowie. Wyczuwalna w nich nuta szyderstwa nie nastrajała pozytywnie, chociaż przecież miałem aż nadto powodów do radości. Mogłem rzucić pracę i do końca życia oddać się błogiemu lenistwu w otoczeniu dzikiej przyrody, mając u boku żonę. Po prostu żyć, nie umierać.
            Ania nie była jednak zachwycona perspektywą spędzenia reszty życia w Koczargach. Nie sypiała dobrze, często budziła się z krzykiem w środku nocy, mając głowę pełną koszmarnych wizji.
            Na dodatek w domu rozpanoszyły się szczury. Potupywania i piski nieznośnych stworzeń towarzyszyły nam niemal przez cały dzień. Kilkakrotnie prosiłem Henryka, aby zainterweniował w tej sprawie, on jednak znikał gdzieś na całe dnie, jedynym świadectwem jego obecności było palące się w pokoju na poddaszu światło.
            Pewnego dnia udałem się na krótki spacer po ogrodzie.  Była późna jesień, co oznaczało, że spędziliśmy w nowym domu trochę ponad miesiąc. Brązowawe o tej porze roku tuje kontrastowały na tle purpurowego nieba, jak gdyby próbując schwytać ostatnie promienie zachodzącego słońca. Lekki wietrzyk przemykał niepostrzeżenie między przerzedzonymi liśćmi, których szelest działał niezwykle kojąco na mój niespokojny umysł. Ten sielankowy obraz został nagle zmącony przez kształt majaczący się w odległości około pięćdziesięciu metrów od domu.
            Przez chwilę myślałem, że coś mi się przewidziało. Niewielkia sylwetka zaczęła jednak iść w moim kierunku, stopniowo zmieniając się w psa. Był to duży, czarny kundel, o masywnym pysku i błyszczących, dużych oczach. W jego spojrzeniu było coś niepokojącego, jakby przejmujący smutek, nadający ślepiom nader ludzki wyraz. Uklęknąłem i przywołałem zwierzę cichym gwizdem. Niestety, gdy tylko usłyszało ono wydobywający się z moich ust dźwięk, ukmnęło w rosnące obok pierisy.
            Nazajutrz postanowiłem sprawdzić stan ogrodzenia. Nie chciałem więcej nieproszonych gości, toteż bardzo dokładnie obszedłem posesję, pragnąc zlokalizować dziurę, przez którą przedostał się czworonóg. Ku mojemu zdziwieniu, parkan mimo swojego wieku wyglądał solidnie, nie znalazłem też podkopu, którym pies mógłby przejść do ogrodu. Z głową pełną teorii i domysłów wróciłem do domu, postanawiając nie wspominać o niczym Ani. I bez tej historii czuła się w Koczargach nieswojo.
            W nocy śniłem o doprawdy koszmarnych rzeczach. Widziałem psa z ogrodu, który skomlał, powieszony na przebijającym mu skórę haku. Duże, błyszczące od łez oczy błagały o szybką śmierć. Gęsta krew spływała z otwartych ran na posadzkę, a wszędzie roznosił się zapach gnijącego mięsa.
            Nagle w drzwiach pomieszczenia ujrzałem kontury postaci. Panował półmrok, toteż z początku rysy twarzy były niemożliwe do zidentyfikowania. Sylwetka podeszła parę kroków bliżej, po czym uniosła głowę. Poczułem ciarki na plecach, w ustach miałem istną pustynię. Mógłbym przysiąc, że gdzieś już widziałem tę męską twarz, która teraz wpatrywała się we mnie z opętańczym grymasem.
            - Dobrze się czujesz? - Nagle mężczyzna zniknął, a ja ujrzałem przed sobą zatroskaną twarz Ani. Z ulgą stwierdziłem, że znajduję się w swoim łóżku, a obok zamiast przerażającego osobnika siedzi żona.
            - Miałem okropny sen - powiedziałem, próbując uspokoić oddech. Pot lał się ze mnie strumieniami.
            - Rano opowiesz, teraz spróbuj o tym nie myśleć. Jeśli chcesz, mogę pójść do kuchni i...
            Położyłem palec na jej wydatnych ustach, przerywając w pół słowa. Wydawało mi się, że słyszę jakiś hałas i istotnie, z ogrodu dobiegało szczekanie psa. Podbiegłem do okna, skąd rozpościerał się widok na północną część zieleńca. Z początku nie zauważyłem niczego, poza niewyraźnymi konturami drzew, lecz gdy wzrok przyzwyczaił się trochę do ciemności, wyłowiłem stojący nieopodal nieregularny kształt, który z pewnością nie był iglakiem.
            - Znowu to cholerne zwierzę - mruknąłem. Ania spojrzała na mnie z ukosa, ale nic nie powiedziała.
            Rzuciłem się biegiem do drzwi wejściowych, chcąc tym razem przyjrzeć się psu z bliska. Miałem świadomość, że zachowując się tak energicznie tym bardziej go wystraszę, lecz przecież poprzednio zwierzę przestraszyło się zwykłego gwizdu. Pozornie bezsensowne działanie mogło wbrew pozorom odnieść skutek.
            Kundel siedział pod niewielką, pozbawioną liści jabłonką. Gdy tylko mnie ujrzał, umknął w kierunku pierisów, w których schronił się ostatnim razem. Kiedy znalazł się tuż obok nich, przystanął na chwilę i łypnął w moim kierunku. Zaskoczony, również się zatrzymałem. Pies zamerdał ogonem i zniknął w krzewach.
            Postanowiłem wrócić tam z latarką. Ania próbowała za wszelką cenę odwieźć mnie od szaleńczego, jej zdaniem, pomysłu, byłem jednak zbyt zdeterminowany. W żyłach płynęła mi chyba wyłącznie adrenalina.
            Z dużą czołówką czułem się o wiele pewniej. W prawej dłoni dzierżyłem pogrzebacz, a w lewej gaz pieprzowy, którego jednak wolałem nie używać w stosunku do zwierzęcia. Mimo pory roku pierisy były wciąż gęste i świeże, co oznaczało, że najpewniej jest to jakaś mrozoodporna odmiana. Mozolnie torowałem sobie drogę wśród różowych kwiatów, szukając zwierzęcego legowiska.
            Po kilkudziesięciu sekundach moją uwagę przykuło nienaturalne wybrzuszenie, pozbawione zupełnie roślinności. Było niczym guz na głowie łysiejącego człowieka, który uderzył się akurat w miejsce pozbawione włosów. Podszedłem bliżej, chcąc dokładniej wybadać tajemniczy wzgórek, lecz kiedy kucnąłem, usłyszałem szelest krzewów. Ktoś, albo coś, torowało sobie drogę z przeciwnej strony. Zacisnąłem dłoń na buteleczce gazu, ukrytej w kieszeni bluzy. Sekundę później, z pieris wyłoniła się wysoka postać.
            - Szuka pan czegoś? - Odetchnąłem, gdyż głos należał do Henryka. Barczysty mężczyzna nachylał się nade mną z miną zdziwionego orangutana. Wyprostowałem się, otrzepując dresy z resztek ziemi.
            - Nie, to zwykła przechadzka. Piękna noc, nieprawdaż?
            Mężczyzna uniósł brwi, przez co jego twarz zyskała jeszcze bardziej komiczny wyraz. Siłą woli powstrzymałem nadchodzący atak śmiechu i wyciągnąłem z kieszeni paczkę fajek.
            - Może papierosa? - Henryk odmówił, więc sam zapaliłem jednego, zyskując kilka cennych sekund. Staliśmy w ciszy, wymieniając spojrzenia, nikt nie kwapił się jednak, aby przerwać krępujące milczenie.
            - Czy Leokadia miała psa? - Spytałem od niechcenia, trzymając w dłoni ledwo tlący się ogarek.
            - Lata temu. Dlaczego pan pyta?
            - Z czystej ciekawości. Czy był duży?
            - Duży i kudłaty. Niestety odszedł z powodu choroby.
            Poczułem nagły ucisk w okolicach żołądka. Opis nie był może zbyt szczegółowy, jednak wyczuwałem dziwne podobieństwo między nim, a zwierzęciem, które w tajemniczy sposób znikało w pierisach. Na świecie jest mnóstwo podobnych do siebie kundli, lecz mimo wszystko...
            - Robi się zimno. Odprowadzę pana do pokoju - skrzeczący głos mężczyzny przerwał wartki strumień przepływających przez moją głowę myśli. Henryk miał jednak rację, zaczął wiać mocny, zimny wiatr, a skoro nie mogłem kontynuować oględzin bez zwracania na siebie uwagi, wolałem spędzić resztę nocy pod ciepłą kołdrą. Kiedy wracaliśmy, torując sobie drogę przez pierisy, w oddali rozległo się przeciągłe wycie.

*

            Następnego dnia, kiedy Ania wyszła na przechadzkę, postanowiłem wrócić w tamto miejsce i obejrzeć je w świetle dnia. Pogoda mi sprzyjała. Jesienne słońce wyjrzało zza chmur, oblewając ogród złocistym blaskiem. Lekki, szumiący wietrzyk szybko osuszył skąpane w porannej rosie rośliny, dzięki czemu mogłem przystąpić do działania w komfortowych warunkach. Henryk swoim zwyczajem gdzieś zniknął, lecz wciąż czułem na sobie jego prześwietlający wzrok.
            Prócz pogrzebacza, gazu i latarki zabrałem niewielką saperkę. Ciekawość sprawiła, że zdecydowałem się rozkopać pagórek. Dzięki wczorajszej eskapadzie drogę do celu miałem niejako utorowaną - wygniecione krzewy tworzyły ścieżkę, prowadzącą wprost do wybrzuszenia. Nie tracąc czasu, przystąpiłem do pracy.
            Po kilkunastu minutach kopania natrafiłem na twardą powierzchnię. Z początku myślałem, że dokopałem się do starej studzienki, jednak po kilku kolejnych ruchach łopatą przez resztki ziemi zaczęła przebijać się drewniana faktura. Czyżby w ogrodzie ktoś zakopał skrzynię? Delikatnie odgarnąłem z wieka piasek, odsłaniając niewielki krzyż z Jezusem Chrystusem. Wiatr wył niemiłosiernie, a ja stałem wśród pieris, w panice rozglądając się wokoło. To nie była skrzynia, lecz trumna.
            W głowie kłębiły mi się tysiące myśli. To nie mógł być grób męża Leokadii, ponieważ on ostatnie chwile życia spędził we Francji, więc pewnie pochowano go w tamtych okolicach. Trumna musiała tkwić w ziemi przynajmniej kilka miesięcy wcześniej, gdyż trawa przed rozkopaniem wydawała się jednolita. Nie ośmieliłem się wyciągnąć jej całkowicie na powierzchnię, a tym bardziej otworzyć i sprawdzić, czyje szczątki skrywa. Cały się trzęsąc, wróciłem do domu, rzucając nieśmiałe spojrzenie na poddasze posesji. W oknie Henryka ruszała się, jak gdyby muskana wiatrem, firanka.

*

            Nie wspomniałem Ani o makabrycznym odkryciu. Dni spędzone w Koczargach przerodziły się w miesiące, które przebiegały nadzwyczaj spokojnie. Oczywiście, obraz trumny zakopanej w ogrodzie nawiedzał mnie w snach, jednak nie wróciłem więcej w tamto miejsce. Henryk praktycznie się nie pokazywał, toteż nie miałem okazji porozmawiać z nim o znalezisku.
            Żona próbowała namówić mnie do sprzedaży domu, jednak odmówiłem, czując, że jest to niejako rodzinne dziedzictwo, które trzeba pielęgnować bez względu na okoliczności. Mimo wszystko, rozumiałem jej troski, gdyż miałem wrażenie, że pozorny spokój jest jedynie ciszą przed burzą. Wciąż męczyła mnie myśl, przypuszczenie, że kundel nie bez powodu znikał właśnie w pierisach. Któż mógłby spać spokojnie, wiedząc, że w jego ogrodzie kogoś pochowano?
            Pewnego dnia, sprzątając, natknąłem się na cienki zeszyt, który okazał się być albumem ze zdjęciami. Na pierwszej stronie znajdowało się zdjęcie atrakcyjnej kobiety, w której z trudem rozpoznałem młodą Leokadię. Siedziała w ogrodzie, pod rozłożystym drzewem, czytając książkę, a obok niej leżał duży, kudłaty pies. O ile istnieje wiele bardzo podobnych stworzeń o takich gabarytach, błyszczące oczy poznałbym dosłownie wszędzie. To był kundel, który dwa razy odwiedził nasz ogród. Wziąłem głęboki wdech i przewróciłem kartę.
            Pierwsze strony wyglądały zupełnie niewinnie. Roześmiana Leokadia na spacerze w lesie, nad jeziorem, w samochodzie, grająca w badmintona... Czasem w towarzystwie wysokiego bruneta, jednak najczęściej z psem. Coraz szybciej przerzucałem kartki, aż wreszcie nastrój uległ zmianie, sielankowe obrazki ustąpiły mroczniejszym, przesyconym cierpieniem. Leokadia nie wyglądała już atrakcyjnie, różowa, lekko pucołowata buzia zmieniła się w pociągłą, wychudłą twarz, która już się nie uśmiechała. Sceneria z beztroskiej przerodziła się w depresyjną, zdjęcia robione były wyłącznie wewnątrz jakiegoś pokoju. Kobieta siedziała w fotelu, mając na sobie brudną, pogniecioną kieckę. Wychudłe nadgarstki ktoś związał sznurem, a stopy owinął taśmą. Czułem, że się pocę. W najgorszych snach nie przeczuwałem, że moja ciotka była przetrzymywana. 
            Na ostatniej stronie ktoś przykleił tylko jedno zdjęcie. Drżącymi palcami przesunąłem po gładkiej powierzchni fotki, jak gdyby chcąc sprawdzić. czy nie jest ona wytworem mojej wyobraźni. Niestety to, co zobaczyłem, było jak najbardziej realne.
            Z jękiem odsunąłem od siebie album, po czym wybiegłem z domu. Mojej żony nigdzie nie było widać, toteż po kilku minutach nawoływań dałem za wygraną. Ogarnął mnie przeogromny strach, zniknęło racjonalne myślenie, kierowałem się wyłącznie instynktem samozachowawczym.
            Ford stał na tyłach posiadłości, tam, gdzie go ostatnio zostawiłem. Tocząc wewnętrzną walkę, wparowałem do sypialni, rozglądając się nerwowo w poszukiwaniu kluczyków. Leżały na szafce nocnej.
            Pięć minut później jechałem już szosą w kierunku Warszawy. W Koczargach zostawiłem żonę, pieniądze oraz kilka osobistych rzeczy, jednak nie myślałem o tym, w głowie mając jedynie obraz stojącego wśród pierisów uśmiechniętego Henryka. Obok znajdowała się trumna, ta sama, na którą natknąłem się podczas nocnej eskapady. Umieszczony pod zdjęciem podpis był sprawcą powstałego w mym umyśle mętliku, zalążku szaleństwa, mającego ogarnąć mnie w niedalekiej przyszłości: "Leokadia Dorner, 1939 - 1993". Kim była kobieta, autorka testamentu, z którą rozmawiałem na kilka dni przed przyjazdem do Koczarg? Dlaczego mnie tam zwabiła? Wątpiłem, że kiedykolwiek rozwikłam tę zagadkę.


            

Pianista


            Znalezienie w miarę taniego mieszkania w Warszawie okazało się być trudniejsze, niż napisanie matury. Przeglądając setki ogłoszeń, których autorzy opisując niezliczone zalety swoich przybytków, zapominali poinformować potencjalnych nabywców o tak fundamentalnych wadach jak brak ogrzewania, czy kuchenki, powoli traciłem siły. Owszem, miałem świadomość, że za kilkaset złotych nie wynajmę apartamentu, zależało mi jedynie na schludnej kawalerce, w której mógłbym w spokoju odpoczywać i uczyć się do egzaminów. Niestety, większość oglądanych przeze mnie mieszkań nie spełniała nawet tych niezbyt wygórowanych oczekiwań.
            Los uśmiechnął się do mnie tuż przed rozpoczęciem roku akademickiego, dokładnie dwudziestego ósmego września dwa tysiące piętnastego roku. Pewien starszy pan oferował niewielki, w pełni umeblowany pokój na poddaszu. Wystarczyły krótkie oględziny, aby stwierdzić, że to jest to, czego przez całe wakacje szukałem - pomieszczenie było zadbane i dobrze oświetlone. Obok znajdowała się łazienka, oddana całkowicie do dyspozycji wynajmującego, kuchnią miałem dzielić się z owym starszym panem, co w gruncie rzeczy mi nie przeszkadzało. Dogodna lokalizacja przeważyła szalę i zdecydowałem się wprowadzić od razu.
            Staruszek okazał się bardzo rzeczowy, toteż targu dobiliśmy szybko i bez komplikacji. Podczas rozmowy dowiedziałem się, że kamienica, w której znajduje się mieszkanie została wybudowana krótko po zakończeniu drugiej wojny światowej, a on sam wprowadził się dwadzieścia lat temu, zaraz po śmierci żony. Mimo, iż próbował utrzymać emocje na wodzy, zauważyłem, że nawet zdawkowa wymiana zdań sprawia mu przyjemność. Bez wątpienia, musiał być bardzo samotny. 
            Pierwsze dni w nowym miejscu przebiegały nadzwyczaj pomyślnie. Ogólne zamieszanie na uczelni związane z początkiem studiów spowodowało, że pokój służył mi praktycznie tylko do spania, większą część doby spędzałem poza mieszkaniem, poznając Warszawę i ludzi. Zdołałem zgromadzić wokół siebie paczkę znajomych, przez co nie czułem się ani trochę samotny.
            Pewnego wieczoru, gdy lekko wstawiony wtarabaniłem się do mieszkania, usłyszałem dźwięki pianina. Przez chwilę myślałem, że staruszek zasnął słuchając radia, jak czasem zdarzało mu się uczynić, jednak po chwili porzuciłem te przypuszczenia. Muzyka brzmiała zbyt żywo, zbyt... autentycznie. Zaciekawiony, przyłożyłem ucho do przymkniętych drzwi. Przeszły mnie ciarki, gdy rozpoznałem Chopinowski Marsz Żałobny.
            Uchyliłem drzmi najciszej, jak umiałem. Starszy pan siedział przy pianinie, muskając klawisze z niebywałą czułością, jak gdyby rozmawiajając z instrumentem. Stukający o szyby deszcz, lampa, dająca słabe, z deka upiorne światło i odgrywany z pasją Marsz Żałobny - to wszystko tworzyło mroczny, romantyczny nastrój. Zauważyłem, że staruszek ubrany jest w nie najnowszy, choć z pewnością elegancki strój. Biała koszula, granatowy krawat i marynarka w tym samym kolorze musiały być niegdyś bardzo modne.
            - Wejdź. - Z zamyślenia wyrwał mnie zachrypnięty głos. Zrobiłem niepewny krok, po czym spojrzałem na dziadunia przepraszająco.
            - Nie chciałem panu przeszkadzać... Na śmierć zapomniałem, że stoi tu pianino.
            - Ten instrument sprawia, że żyję. - Nieobecny wzrok mężczyzny błąkał się po pokoju. - Muszę dziś zagrać koncert dla przyjaciół. Tak, tak... Może przyjdziesz posłuchać?
            Odparłem, że chętnie, po czym wycofałem się do swojego pokoju. Trochę zdziwiła mnie pora "koncertu", gdyż dochodziła jedenasta, lecz nie chciałem pochopnie oceniać zwyczajów mojego współlokatora. Dziwiłem się tylko, że sąsiedzi nie skarżą się na hałas - dźwięki pianina słychać było na całej klatce schodowej.
            Przez następne kilkanaście minut zamiast muzyki słyszałem jedynie rumor przesuwanych krzeseł i otwieranych szafek. Najwyraźniej staruszek chciał zrobić dobre wrażenie na przyjaciołach i przygotował niewielkie przyjęcie. Tylko dlaczego mnie o tym wcześniej nie uprzedził?
            Kiedy hałasy wreszcie ucichły, usłyszałem kroki, a zaraz potem w drzwiach stanął dziadunio. Wyglądał na niezwykle przejętego ważną rolą, jakiej miał podjąć się tamtejszego wieczoru.
            - Chodź, już wszyscy są. Czekają na Ciebie w salonie. - Słysząc te słowa, poczułem się dziwnie, gdyż nie zarejestrowałem żadnych obcych głosów, mimo tego, że w mieszkaniu panowała przejmująca cisza. Ignorując to wrażenie, wstałem i podążyłem za staruszkiem do drugiej części lokum. Kiedy znaleźliśmy się przed salonowymi drzwiami, starszy pan kazał zbliżyć mi się do siebie, po czym wyszeptał:
            - Bądź miły dla mojej żony. Wiele w życiu przeszła.
            Poczułem, jak gdyby ktoś wylał mi na głowę kubeł zimnej głowy. Błąkające się po moim organiźmie resztki alkoholu momentalnie wyparowały. Wiedziałem, że mój wspólokator jest samotny, aczkolwiek nie posądzałem go o chorobę psychiczną. Staruszek chwilę przyglądał mi się wzrokiem obłąkańca, po czym energicznie otworzył drzwi od salonu i wkroczył do środka. Podążyłem za nim, nie wiedząc zupełnie, czego się spodziewać. Podejrzewałem, że mężczyzna zorganizował przyjęcie dla wyimaginowanych przyjaciół, jednak o tym, co ujrzałem po przekroczeniu progu, nie śniłem nawet w najgorszych koszmarach.
            Na krzesłach siedziały elegancko ubrane, trupioblade sylwetki. Zesztywniały wpatrywałem się w ich pozbawione blasku oczy, gorączkowo analizując upiorny obraz. Kredowo - białe twarze zostały częściowo nadjedzone przez insekty, a z uchylonych szafek ulatniał się mdlący, słodki odór gnijącego mięsa.
            Chciałem stamtąd uciec, lecz nie mogłem. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa, stałem jak wryty, oglądając odrażającą biesiadę umarłych. I wtedy usłyszałem dźwięki pianina.
            To nie był Marsz Żałobny, Nocturn, ani nic, co do tej pory słyszałem. Hipnotyzująca, przejmująca muzyka wypełniła mnie do głębi, wymazując z rozemocjonowanego umysłu wszystkie makabryczne obrazy, których byłem świadkiem. Palce starszego pana ślizgały się po klawiszach z gracją i wdziękiem wirtuoza, a ja chłonąłem ten spektakl całym sobą.
            - Nie stój tak - powiedział łagodnie dziadunio, nie przerywając gry. - Usiądź. Jedno krzesło przewidziane jest dla ciebie.
            Bez wahania wykonałem polecenie. Nie pragnąłem już niczego więcej, jak tylko słuchać chwytających za serce melodii nieznanego kompozytora. Czas przestał mieć znaczenie, tak jak wszechobecny smród i znajdujące się na sąsiednich krzesłach ciała. Cienka granica pomiędzy życiem a śmiercią stopniowo malała, aż wreszcie całkowicie zanikła.