Znalezienie w miarę taniego
mieszkania w Warszawie okazało się być trudniejsze, niż napisanie matury.
Przeglądając setki ogłoszeń, których autorzy opisując niezliczone zalety swoich
przybytków, zapominali poinformować potencjalnych nabywców o tak
fundamentalnych wadach jak brak ogrzewania, czy kuchenki, powoli traciłem siły.
Owszem, miałem świadomość, że za kilkaset złotych nie wynajmę apartamentu,
zależało mi jedynie na schludnej kawalerce, w której mógłbym w spokoju
odpoczywać i uczyć się do egzaminów. Niestety, większość oglądanych przeze mnie
mieszkań nie spełniała nawet tych niezbyt wygórowanych oczekiwań.
Los uśmiechnął się do mnie tuż przed
rozpoczęciem roku akademickiego, dokładnie dwudziestego ósmego września dwa
tysiące piętnastego roku. Pewien starszy pan oferował niewielki, w pełni
umeblowany pokój na poddaszu. Wystarczyły krótkie oględziny, aby stwierdzić, że
to jest to, czego przez całe wakacje szukałem - pomieszczenie było zadbane i
dobrze oświetlone. Obok znajdowała się łazienka, oddana całkowicie do
dyspozycji wynajmującego, kuchnią miałem dzielić się z owym starszym panem, co
w gruncie rzeczy mi nie przeszkadzało. Dogodna lokalizacja przeważyła szalę i
zdecydowałem się wprowadzić od razu.
Staruszek okazał się bardzo rzeczowy,
toteż targu dobiliśmy szybko i bez komplikacji. Podczas rozmowy dowiedziałem
się, że kamienica, w której znajduje się mieszkanie została wybudowana krótko
po zakończeniu drugiej wojny światowej, a on sam wprowadził się dwadzieścia lat
temu, zaraz po śmierci żony. Mimo, iż próbował utrzymać emocje na wodzy,
zauważyłem, że nawet zdawkowa wymiana zdań sprawia mu przyjemność. Bez
wątpienia, musiał być bardzo samotny.
Pierwsze dni w nowym miejscu
przebiegały nadzwyczaj pomyślnie. Ogólne zamieszanie na uczelni związane z
początkiem studiów spowodowało, że pokój służył mi praktycznie tylko do spania,
większą część doby spędzałem poza mieszkaniem, poznając Warszawę i ludzi.
Zdołałem zgromadzić wokół siebie paczkę znajomych, przez co nie czułem się ani
trochę samotny.
Pewnego wieczoru, gdy lekko
wstawiony wtarabaniłem się do mieszkania, usłyszałem dźwięki pianina. Przez
chwilę myślałem, że staruszek zasnął słuchając radia, jak czasem zdarzało mu
się uczynić, jednak po chwili porzuciłem te przypuszczenia. Muzyka brzmiała
zbyt żywo, zbyt... autentycznie. Zaciekawiony, przyłożyłem ucho do
przymkniętych drzwi. Przeszły mnie ciarki, gdy rozpoznałem Chopinowski Marsz
Żałobny.
Uchyliłem drzmi najciszej, jak
umiałem. Starszy pan siedział przy pianinie, muskając klawisze z niebywałą
czułością, jak gdyby rozmawiajając z instrumentem. Stukający o szyby deszcz,
lampa, dająca słabe, z deka upiorne światło i odgrywany z pasją Marsz
Żałobny - to wszystko tworzyło mroczny, romantyczny nastrój. Zauważyłem, że
staruszek ubrany jest w nie najnowszy, choć z pewnością elegancki strój. Biała
koszula, granatowy krawat i marynarka w tym samym kolorze musiały być niegdyś
bardzo modne.
- Wejdź. - Z zamyślenia wyrwał mnie
zachrypnięty głos. Zrobiłem niepewny krok, po czym spojrzałem na dziadunia
przepraszająco.
- Nie chciałem panu przeszkadzać...
Na śmierć zapomniałem, że stoi tu pianino.
- Ten instrument sprawia, że żyję. -
Nieobecny wzrok mężczyzny błąkał się po pokoju. - Muszę dziś zagrać koncert dla
przyjaciół. Tak, tak... Może przyjdziesz posłuchać?
Odparłem, że chętnie, po czym
wycofałem się do swojego pokoju. Trochę zdziwiła mnie pora
"koncertu", gdyż dochodziła jedenasta, lecz nie chciałem pochopnie
oceniać zwyczajów mojego współlokatora. Dziwiłem się tylko, że sąsiedzi nie
skarżą się na hałas - dźwięki pianina słychać było na całej klatce schodowej.
Przez następne kilkanaście minut
zamiast muzyki słyszałem jedynie rumor przesuwanych krzeseł i otwieranych
szafek. Najwyraźniej staruszek chciał zrobić dobre wrażenie na przyjaciołach i
przygotował niewielkie przyjęcie. Tylko dlaczego mnie o tym wcześniej nie
uprzedził?
Kiedy hałasy wreszcie ucichły,
usłyszałem kroki, a zaraz potem w drzwiach stanął dziadunio. Wyglądał na
niezwykle przejętego ważną rolą, jakiej miał podjąć się tamtejszego wieczoru.
- Chodź, już wszyscy są. Czekają na
Ciebie w salonie. - Słysząc te słowa, poczułem się dziwnie, gdyż nie
zarejestrowałem żadnych obcych głosów, mimo tego, że w mieszkaniu panowała
przejmująca cisza. Ignorując to wrażenie, wstałem i podążyłem za staruszkiem do
drugiej części lokum. Kiedy znaleźliśmy się przed salonowymi drzwiami, starszy
pan kazał zbliżyć mi się do siebie, po czym wyszeptał:
- Bądź miły dla mojej żony. Wiele w
życiu przeszła.
Poczułem, jak gdyby ktoś wylał mi na
głowę kubeł zimnej głowy. Błąkające się po moim organiźmie resztki alkoholu
momentalnie wyparowały. Wiedziałem, że mój wspólokator jest samotny, aczkolwiek
nie posądzałem go o chorobę psychiczną. Staruszek chwilę przyglądał mi się
wzrokiem obłąkańca, po czym energicznie otworzył drzwi od salonu i wkroczył do
środka. Podążyłem za nim, nie wiedząc zupełnie, czego się spodziewać.
Podejrzewałem, że mężczyzna zorganizował przyjęcie dla wyimaginowanych
przyjaciół, jednak o tym, co ujrzałem po przekroczeniu progu, nie śniłem nawet
w najgorszych koszmarach.
Na krzesłach siedziały elegancko
ubrane, trupioblade sylwetki. Zesztywniały wpatrywałem się w ich pozbawione
blasku oczy, gorączkowo analizując upiorny obraz. Kredowo - białe twarze
zostały częściowo nadjedzone przez insekty, a z uchylonych szafek ulatniał się
mdlący, słodki odór gnijącego mięsa.
Chciałem stamtąd uciec, lecz nie
mogłem. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa, stałem jak wryty, oglądając odrażającą
biesiadę umarłych. I wtedy usłyszałem dźwięki pianina.
To nie był Marsz Żałobny, Nocturn,
ani nic, co do tej pory słyszałem. Hipnotyzująca, przejmująca muzyka wypełniła
mnie do głębi, wymazując z rozemocjonowanego umysłu wszystkie makabryczne
obrazy, których byłem świadkiem. Palce starszego pana ślizgały się po
klawiszach z gracją i wdziękiem wirtuoza, a ja chłonąłem ten spektakl całym
sobą.
- Nie stój tak - powiedział łagodnie
dziadunio, nie przerywając gry. - Usiądź. Jedno krzesło przewidziane jest dla
ciebie.
Bez wahania wykonałem polecenie. Nie
pragnąłem już niczego więcej, jak tylko słuchać chwytających za serce melodii
nieznanego kompozytora. Czas przestał mieć znaczenie, tak jak wszechobecny
smród i znajdujące się na sąsiednich krzesłach ciała. Cienka granica pomiędzy
życiem a śmiercią stopniowo malała, aż wreszcie całkowicie zanikła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz