sobota, 11 lutego 2017

Pianista


            Znalezienie w miarę taniego mieszkania w Warszawie okazało się być trudniejsze, niż napisanie matury. Przeglądając setki ogłoszeń, których autorzy opisując niezliczone zalety swoich przybytków, zapominali poinformować potencjalnych nabywców o tak fundamentalnych wadach jak brak ogrzewania, czy kuchenki, powoli traciłem siły. Owszem, miałem świadomość, że za kilkaset złotych nie wynajmę apartamentu, zależało mi jedynie na schludnej kawalerce, w której mógłbym w spokoju odpoczywać i uczyć się do egzaminów. Niestety, większość oglądanych przeze mnie mieszkań nie spełniała nawet tych niezbyt wygórowanych oczekiwań.
            Los uśmiechnął się do mnie tuż przed rozpoczęciem roku akademickiego, dokładnie dwudziestego ósmego września dwa tysiące piętnastego roku. Pewien starszy pan oferował niewielki, w pełni umeblowany pokój na poddaszu. Wystarczyły krótkie oględziny, aby stwierdzić, że to jest to, czego przez całe wakacje szukałem - pomieszczenie było zadbane i dobrze oświetlone. Obok znajdowała się łazienka, oddana całkowicie do dyspozycji wynajmującego, kuchnią miałem dzielić się z owym starszym panem, co w gruncie rzeczy mi nie przeszkadzało. Dogodna lokalizacja przeważyła szalę i zdecydowałem się wprowadzić od razu.
            Staruszek okazał się bardzo rzeczowy, toteż targu dobiliśmy szybko i bez komplikacji. Podczas rozmowy dowiedziałem się, że kamienica, w której znajduje się mieszkanie została wybudowana krótko po zakończeniu drugiej wojny światowej, a on sam wprowadził się dwadzieścia lat temu, zaraz po śmierci żony. Mimo, iż próbował utrzymać emocje na wodzy, zauważyłem, że nawet zdawkowa wymiana zdań sprawia mu przyjemność. Bez wątpienia, musiał być bardzo samotny. 
            Pierwsze dni w nowym miejscu przebiegały nadzwyczaj pomyślnie. Ogólne zamieszanie na uczelni związane z początkiem studiów spowodowało, że pokój służył mi praktycznie tylko do spania, większą część doby spędzałem poza mieszkaniem, poznając Warszawę i ludzi. Zdołałem zgromadzić wokół siebie paczkę znajomych, przez co nie czułem się ani trochę samotny.
            Pewnego wieczoru, gdy lekko wstawiony wtarabaniłem się do mieszkania, usłyszałem dźwięki pianina. Przez chwilę myślałem, że staruszek zasnął słuchając radia, jak czasem zdarzało mu się uczynić, jednak po chwili porzuciłem te przypuszczenia. Muzyka brzmiała zbyt żywo, zbyt... autentycznie. Zaciekawiony, przyłożyłem ucho do przymkniętych drzwi. Przeszły mnie ciarki, gdy rozpoznałem Chopinowski Marsz Żałobny.
            Uchyliłem drzmi najciszej, jak umiałem. Starszy pan siedział przy pianinie, muskając klawisze z niebywałą czułością, jak gdyby rozmawiajając z instrumentem. Stukający o szyby deszcz, lampa, dająca słabe, z deka upiorne światło i odgrywany z pasją Marsz Żałobny - to wszystko tworzyło mroczny, romantyczny nastrój. Zauważyłem, że staruszek ubrany jest w nie najnowszy, choć z pewnością elegancki strój. Biała koszula, granatowy krawat i marynarka w tym samym kolorze musiały być niegdyś bardzo modne.
            - Wejdź. - Z zamyślenia wyrwał mnie zachrypnięty głos. Zrobiłem niepewny krok, po czym spojrzałem na dziadunia przepraszająco.
            - Nie chciałem panu przeszkadzać... Na śmierć zapomniałem, że stoi tu pianino.
            - Ten instrument sprawia, że żyję. - Nieobecny wzrok mężczyzny błąkał się po pokoju. - Muszę dziś zagrać koncert dla przyjaciół. Tak, tak... Może przyjdziesz posłuchać?
            Odparłem, że chętnie, po czym wycofałem się do swojego pokoju. Trochę zdziwiła mnie pora "koncertu", gdyż dochodziła jedenasta, lecz nie chciałem pochopnie oceniać zwyczajów mojego współlokatora. Dziwiłem się tylko, że sąsiedzi nie skarżą się na hałas - dźwięki pianina słychać było na całej klatce schodowej.
            Przez następne kilkanaście minut zamiast muzyki słyszałem jedynie rumor przesuwanych krzeseł i otwieranych szafek. Najwyraźniej staruszek chciał zrobić dobre wrażenie na przyjaciołach i przygotował niewielkie przyjęcie. Tylko dlaczego mnie o tym wcześniej nie uprzedził?
            Kiedy hałasy wreszcie ucichły, usłyszałem kroki, a zaraz potem w drzwiach stanął dziadunio. Wyglądał na niezwykle przejętego ważną rolą, jakiej miał podjąć się tamtejszego wieczoru.
            - Chodź, już wszyscy są. Czekają na Ciebie w salonie. - Słysząc te słowa, poczułem się dziwnie, gdyż nie zarejestrowałem żadnych obcych głosów, mimo tego, że w mieszkaniu panowała przejmująca cisza. Ignorując to wrażenie, wstałem i podążyłem za staruszkiem do drugiej części lokum. Kiedy znaleźliśmy się przed salonowymi drzwiami, starszy pan kazał zbliżyć mi się do siebie, po czym wyszeptał:
            - Bądź miły dla mojej żony. Wiele w życiu przeszła.
            Poczułem, jak gdyby ktoś wylał mi na głowę kubeł zimnej głowy. Błąkające się po moim organiźmie resztki alkoholu momentalnie wyparowały. Wiedziałem, że mój wspólokator jest samotny, aczkolwiek nie posądzałem go o chorobę psychiczną. Staruszek chwilę przyglądał mi się wzrokiem obłąkańca, po czym energicznie otworzył drzwi od salonu i wkroczył do środka. Podążyłem za nim, nie wiedząc zupełnie, czego się spodziewać. Podejrzewałem, że mężczyzna zorganizował przyjęcie dla wyimaginowanych przyjaciół, jednak o tym, co ujrzałem po przekroczeniu progu, nie śniłem nawet w najgorszych koszmarach.
            Na krzesłach siedziały elegancko ubrane, trupioblade sylwetki. Zesztywniały wpatrywałem się w ich pozbawione blasku oczy, gorączkowo analizując upiorny obraz. Kredowo - białe twarze zostały częściowo nadjedzone przez insekty, a z uchylonych szafek ulatniał się mdlący, słodki odór gnijącego mięsa.
            Chciałem stamtąd uciec, lecz nie mogłem. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa, stałem jak wryty, oglądając odrażającą biesiadę umarłych. I wtedy usłyszałem dźwięki pianina.
            To nie był Marsz Żałobny, Nocturn, ani nic, co do tej pory słyszałem. Hipnotyzująca, przejmująca muzyka wypełniła mnie do głębi, wymazując z rozemocjonowanego umysłu wszystkie makabryczne obrazy, których byłem świadkiem. Palce starszego pana ślizgały się po klawiszach z gracją i wdziękiem wirtuoza, a ja chłonąłem ten spektakl całym sobą.
            - Nie stój tak - powiedział łagodnie dziadunio, nie przerywając gry. - Usiądź. Jedno krzesło przewidziane jest dla ciebie.
            Bez wahania wykonałem polecenie. Nie pragnąłem już niczego więcej, jak tylko słuchać chwytających za serce melodii nieznanego kompozytora. Czas przestał mieć znaczenie, tak jak wszechobecny smród i znajdujące się na sąsiednich krzesłach ciała. Cienka granica pomiędzy życiem a śmiercią stopniowo malała, aż wreszcie całkowicie zanikła.
           


            

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz